Mam takie wspomnienie sprzed jakichś sześciu lat, kiedy
jeżdżąc do Karolka do szpitala, spoglądałam na rozwieszone na mijanych przeze
mnie przystankach plakaty zapowiadające otwarcie powstającego Maltańskiego
Centrum Pomocy Niepełnosprawnym Dzieciom i Ich Rodzinom. Ponieważ Związek Kawalerów Maltańskich darzę
sporym sentymentem (byłam kiedyś wolontariuszką w Maltańskiej Służbie
Medycznej, a w czasie rocznego wolontariatu we Francji pracowałam w maltańskim
punkcie segregacji leków dla krajów trzeciego świata i robiłam zaawansowany
kurs pierwszej pomocy), miałam cichą nadzieję, ze Karolek będzie pacjentem
Centrum. Wtedy to było w sferze marzeń, bo nie zanosiło się na jego szybkie
wyjście ze szpitala, a kiedy już wyszedł, to ze względu na respirator nie od razu
byliśmy mobilni. Ale nadeszły nareszcie dni, kiedy można było nadzieję nakarmić
czynami.
Położenie Centrum budziło z drzemki kolejne wspomnienia.
Znajduje się ono w sąsiedztwie Parku Decjusza i 2 minuty od domu, w którym
mieszkałam na piątym roku studiów z innymi 9 fantastycznymi dziewczynami. Tuż
pod Laskiem Wolskim, gdzie jest zoo, a w zoo słonie i tygrysy, które budziły
nas o świcie donośnym rykiem. Ale to
były moje sentymenty i prawdę mówiąc niewiele miały wspólnego z rehabilitacją
Karolka. Bo w tej kwestii coś zupełnie innego miało decydujące znaczenie. Po
pierwsze to, że wtedy był to jedyny w Polsce południowej ośrodek dla
niepełnosprawnych dzieci w wieku od 0 do 7 lat, gdzie pracowali specjaliści
wielu dziedzin związanych z rehabilitacją. Po drugie - świetne wyposażenie. Po trzecie - w Centrum jest również
przedszkole. Po czwarte - wszystkie konsultacje, zajęcia prowadzone były i są
nieodpłatnie. Po piąte - miła, otwarta atmosfera. No i po szóste - kiedy my
przyszliśmy do Centrum, to ośrodek pracował dopiero od pięciu miesięcy i wtedy
nie było jeszcze długachnych kolejek i tłumów pacjentów.
Tak właśnie wyglądały nasze początki w Malcie. Karol miał
zajęcia z pedagogiem specjalnym, logopedą, fizjoterapeutą, konsultacje u
lekarza rehabilitacji i psychologa. Wszystko jeszcze w ramach oddziału
dziennego. Tak przez rok a potem przedszkole, do którego chodził 4 lata. 4
lata... Kiedy one minęły? Pamiętam jak dziś, kiedy w czerwcu 2008 zadzwoniła do
nas pani dyrektor z informacją, że że Karol został przyjęty:) Mieliśmy
poczucie, że to przedszkole spadło nam z Nieba. Bo właściwie nawet nie myśleliśmy
o przedszkolu (Karol wprawdzie był już bez respiratora, ale ciągle z
tracheostomią), kiedy nasza logopeda podsunęła nam ten pomysł i prawdę mówiąc
składając podanie nie mieliśmy wielkich nadziei, że młody się do niego
dostanie. Poza tym myśl o przedszkolu była wtedy niemal irracjonalna, no bo
jeszcze nie tak dawno byliśmy uwięzieni w domu a wcześniej miesiącami w
szpitalu, toteż nie wkładaliśmy w myślenie o nim wielkich emocji. Kilka dni
temu, kiedy definitywnie żegnaliśmy się z Maltańczykami, wspominałam z panią
dyrektor tamten miły telefon. Ona też go pamiętała. A właściwie pamiętała
zespół, na którym zastanawiali się czy Karola przyjąć czy nie:) Pierwszy próbny
pobyt Karolka w przedszkolu wypadł w Dniu Ojca. Po 2 godzinach Karol wyszedł z
przedszkola z piękną laurką dla taty:)
A po wakacjach, już od września - i tak przez cztery lata -
Karol spędzał w przedszkolu od 5-6 godzin dziennie. Przez te 4 lata oprócz
zajęć ogólnorozwojowych miał również ukochaną
muzykoterapię, zajęcia na basenie metodą Hallwick i dogoterapię. Ponadto
miał zajęcia w sali doświadczania świata, które jednak w ostatnim czasie panie
ograniczyły na naszą prośbę. Zauważyliśmy bowiem pewną zbieżność między tymi
zajęciami a wyjątkowym pobudzeniem
Karolka po powrocie do domu. Trudno powiedzieć jednoznacznie, czy to ożywienie
można przypisać przestymulowaniu, ale nie jest to wykluczone. Miał również
terapię karmienia dzięki której czynił postępy (samodzielne posługiwanie się
sztućcami i kubeczkiem z piciem) Niestety, konieczność podawania płynów
wyłącznie przez gastrostomię była kresem pięknych poczynań z kubeczkiem, ale z
pewnością zaoszczędziła Karolowi pomnażanych do potęgi zapaleń płuc. No i imprezy wycieczkowe i
okolicznościowe:). Ale to na czym zależało nam najbardziej zapisując Karolka do
przedszkola, to kontakt z innymi dziećmi. Wprawdzie nie można mówić o zażyłości
między Karolkiem i kolegami, ale dość przytomnie nikt na to nie liczył:)
Sukcesem miało być zwracanie uwagi przez Karolka na inne dzieci i interesowanie
się nimi, ich obecnością. No i to na pewno mamy:)
"Karol łagodził obyczaje w grupie", usłyszałam od
jednej z pań na pożegnanie z Maltą. Bardzo to miłe, choć niezaskakujące, bo
wiem, że mój synek właśnie tak ma. Łagodzi obyczaje. Dziękuję Losowi, że
postawił Maltę na naszej drodze. Oczywiście, jak w każdej normalnej placówce,
są tam też rzeczy mniej lubiane. Dla nas była to, na przykład, idea podążania
za dzieckiem, która nie do końca nam pasowała, a może po prostu nie do końca ją
rozumieliśmy. Tak czy inaczej, na pewno Maltę będziemy wspominać bardzo
dobrze:) Ośrodek jest świetnie wyposażony w sprzęt i ludzi. Przez cztery lata
spotkaliśmy tam wielu fantastycznych i oddanych swojej pracy pedagogów i
fizjoterapeutów. Trudno mi teraz wymieniać wszystkie osoby, którym bardzo,
bardzo dziękujemy za to, że Karol był dla nich dzieckiem, z którym chcieli, a
nie tylko musieli pracować:) Przez ten niemały kawałek czasu spotkaliśmy w
Ośrodku osoby, które swoją pasją, radością życia, życzliwością sprawiły, że
polubiliśmy je szczególnie a każde z nimi spotkanie było i jest dużą
przyjemnością. Myślę, że Karol ma swoje typy, które w dużej mierze pokrywają
się z naszymi:) Ufam, że każdy z tych "typów" czytając to wie, że to
o nich:)
Kiedy mijały kolejne dni, kolejny deszcz i śnieg, potem upał
i złote liście, a zegar odmierzał Karolkowi kolejne godziny w pomarańczowej
grupie, my setki razy rozmyślaliśmy nad tą częścią życia naszego synka, o
której nie mieliśmy pojęcia: o jego prywatnym życiu przedszkolaka:) Naturalnie,
każdego dnia Panie wpisywały w kajecik uwagi o minionym dniu pomarańczowego
Kaku, ale jestem przekonana, że każdego dnia doświadczał on czegoś, co było
tylko jego, co pojawiało się w jego relacjach z rówieśnikami czy dorosłymi,
było ulotne i trwało w pozawerbalnym świecie:) Do tego świata ciężko dotrzeć i
nam i nauczycielom, i Zosi i dziadkom. Trochę żal, bo kiedy mocniej uruchamiamy
nasz zmysł obserwacyjny i nie spuszczamy młodego z oka, to niewerbalna
rzeczywistość daje o sobie znać i z pewnym żalem wracamy do nurtu naszego "normalnego",
gadającego świata, pełnego (podobno) bardzo ważnych rzeczy do załatwienia. Ale
dobrze, że mamy Kaku, bo on łagodzi obyczaje. Tylko trzeba chcieć
współpracować:)
Ostatni dzień do przedszkola. |
Rozdanie świadectw z pływania:) |
Ostatni raz w "swoim" stołeczku |
Pożegnalne zdjęcie z Panią Anią (zawsze uśmiechniętą i niebywale cierpliwością do telefonów od rodziców::) |
Praca rąk własnych naszego syna. Z niewielką pomocą pań:) Bardzo smaczny kawał pracy! |
Po rozdaniu świadectw uciekliśmy od upału niedaleko od przedszkola, do Lasku Wolskiego koło zoo. Niestety nasza ulubiona polana była już okupowana. Szukając innej polanki, ustaliśmy w drodze, a że droga była pusta i cicha, rozbiliśmy piknik obok ławeczki. Zosia nie wiedzieć czemu uznała, że
strasznie boi się robaków i protestowała przeciw chodzeniu na boso. Piknik upłynął nam inaczej niż było w planie: nie dość, że nie na polanie, a na leśnej ścieżce, to jeszcze osobą centralną nie był Karolek, choć to jego dzień, ale Zosia, której na wszelkie sposoby należało wyperswadować, że to, co chodzi po pomidorku i jej nóżce to nie robak tylko owad. Poza tym nie jest strasznym potworem, jak mogła sądzić po reakcji babci na dżdżownicę, tylko bezbronnym maleństwem, które można spytać "dokąd idziesz mrówko?". Nauka nie poszła w las, choć właśnie w lesie ją znaleźliśmy. W drodze powrotnej Zosia zdjęła buciki i rozmawiała z myszkami polnymi i mrówkami. Zadeklarowała nawet, że może się wysikać do mysiej norki, co miało być dowodem na zaprzyjaźnienie się z przyrodą:) Przez część drogi targała przed sobą balkonik Karolka, trudząc się okrutnie pod górkę po kamykach. Przystawała od czasu do czasu, rozglądała się dokoła, co wyglądało jakby szukała szlaku drogowskazu i wykrzykiwała "do Mańka, do Mańka!". Oczywiście, żadne oznaczenie szlaków nie mogło sugerować takiego kierunku. Po prostu Zosia nie mogła się już doczekać na dziadka, który miał zjawić się u nas tego samego dnia z babcią Gusią:)
Instrukcja dla starszego brata: chodź malutki, no chodź:) |
Karol nie chciał mieć nic wspólnego z tą dziwną historią Zosiowej robaczkofobii. Poszedł sobie na ubocze:) |
0 komentarze:
Prześlij komentarz