Odświętni brat i siostra. |
Jeśli wielkość Wielkiego Postu mierzyć robieniem maleńkich kroczków w celu pójścia na przód pomimo przemożnej chęci, żeby siąść i płakać a w wersji optymistycznej położyć się i przespać ( bo chce się spać a przy okazji świadomie stracić kontakt z rzeczywistością i śnić), to śmiało rzec mogę, że Wielki Post uważamy za dopełniony. Na wielu płaszczyznach. Wielki Post się kończy Wielkim Tygodniem a od Wielkiej Soboty jest już tylko lepiej. Codzienność jakoś wpisała nam się idealnie w cykl liturgiczny. Tylko aura za oknem jakaś niepojętna. Wielki Tydzień rozpoczęliśmy ze zmęczeniem, jakąś niemrawością ale i ze szczerą intencją, żeby przeżyć te święta na maksa w miarę naszych możliwości. Tak od kuchni jak i od ołtarza.
W niedzielę na progu Wielkiego Tygodnia Zbyszek przemarzł na Nowohuckiej Drodze Krzyżowej, wrócił z czerwonymi uszami i poczuciem, że dobrze zrobił, że poszedł. A dzień wcześniej zakwitła nam jabłoń w wazonie. W środę ja robiłam zakupy i zasiałam rzeżuchę a Zosia z Z. uczestniczyli w Eucharystii i wspomnieniu Ostatniej Wieczerzy na Zosiowej Katechezie Dobrego Pasterza. W czwartek razem z Zosią zrobiłyśmy pasztet a wieczorem zaprowadziłam się do klasztoru w Mogile na Liturgie Wielkiego Czwartku. Zasłonięty cudowny krzyż, tłum ludzi starych, młodych i najmłodszych. I tępy odgłos kołatek. Cykliczny, miarowy jakby miał się nie skończyć. Nie umiałam nazwać tego dźwiękiem, bo to co słyszałam nie było dźwięczne. Było tępe, puste jak samotność, opuszczenie i bezsens. Jak śmierć na krzyżu. Kiedy przez resztę roku liturgicznego są ze mną dzwonki, dzwony, organy i Alleluja nie czuję jak dźwięcznie opowiadają o życiu i Życiu, o wspólnocie i nadziei. O tym, że Jezus żyje. Dopiero ten Czwartek musi przyjść, samotność Boga i świadomość, że On doświadczył tego niezrozumienia, kryzysu, bycia na krawędzi tego samego czego my ludzie też doświadczamy i bardzo Go prosimy, żeby to zabrał, żeby odmienił. On też prosił. A potem przyjął, chociaż się bał. My też się boimy, ale i nam zdarza się przyjąć. I wtedy jest ciężko a potem jeszcze ciężej. Aż do momentu, kiedy wykrztusimy "Boże, dlaczego mnie zostawiłeś?". "Boże mój Boże, czemuś mnie opuścił!?". Tępe kołatki. Nie będą trwały długo, choć kiedy tłukły mi myśli w Wielki Czwartek przeraziłam się myślą, że przecież ludzie, ja, potrafimy stracić nadzieję tuż przed Wielkanocą, tuż przed odmianą losu, tuż przed przyjściem wiosny.
W niedzielę na progu Wielkiego Tygodnia Zbyszek przemarzł na Nowohuckiej Drodze Krzyżowej, wrócił z czerwonymi uszami i poczuciem, że dobrze zrobił, że poszedł. A dzień wcześniej zakwitła nam jabłoń w wazonie. W środę ja robiłam zakupy i zasiałam rzeżuchę a Zosia z Z. uczestniczyli w Eucharystii i wspomnieniu Ostatniej Wieczerzy na Zosiowej Katechezie Dobrego Pasterza. W czwartek razem z Zosią zrobiłyśmy pasztet a wieczorem zaprowadziłam się do klasztoru w Mogile na Liturgie Wielkiego Czwartku. Zasłonięty cudowny krzyż, tłum ludzi starych, młodych i najmłodszych. I tępy odgłos kołatek. Cykliczny, miarowy jakby miał się nie skończyć. Nie umiałam nazwać tego dźwiękiem, bo to co słyszałam nie było dźwięczne. Było tępe, puste jak samotność, opuszczenie i bezsens. Jak śmierć na krzyżu. Kiedy przez resztę roku liturgicznego są ze mną dzwonki, dzwony, organy i Alleluja nie czuję jak dźwięcznie opowiadają o życiu i Życiu, o wspólnocie i nadziei. O tym, że Jezus żyje. Dopiero ten Czwartek musi przyjść, samotność Boga i świadomość, że On doświadczył tego niezrozumienia, kryzysu, bycia na krawędzi tego samego czego my ludzie też doświadczamy i bardzo Go prosimy, żeby to zabrał, żeby odmienił. On też prosił. A potem przyjął, chociaż się bał. My też się boimy, ale i nam zdarza się przyjąć. I wtedy jest ciężko a potem jeszcze ciężej. Aż do momentu, kiedy wykrztusimy "Boże, dlaczego mnie zostawiłeś?". "Boże mój Boże, czemuś mnie opuścił!?". Tępe kołatki. Nie będą trwały długo, choć kiedy tłukły mi myśli w Wielki Czwartek przeraziłam się myślą, że przecież ludzie, ja, potrafimy stracić nadzieję tuż przed Wielkanocą, tuż przed odmianą losu, tuż przed przyjściem wiosny.
W Wielki Piątek zapachniała babka cytrynowa z żurawinami. Zosia wracając z przedszkola wydeptała ślady w świeżym śniegu-non-grata i tradycyjnie już nawoływała wiosnę. Hop- hop, wiosno, gdzie jesteś?!. W domu zrobiła pisanki prosząc od czasu do czasu o pomoc, żeby ustawić jej jajeczko "w linii prostej":). Obieram orzechy na paschę i słucham radiowej rozmowy z bp Rysiem: „Wcześniej czy później każdy z nas w życiu staje przed krzyżem. Każdy przed swoim własnym. Krzyż jest jakoś nieprzekazywalny". Już to wiem, ale nie zawsze mi lżej z tą wiedzą. Na pewno ufniej i przewidywalniej. Normalniej. Lepiej go nieść, niż kopać przed sobą, potykać się i mieć pretensje, że ciągle tylko kłody pod nogami. Jak poczuję, że mój krzyż jest mój to i zakosztuję, że mój cud pulsującego życia jest mój, że to JEST MOJE ŻYCIE. Liturgię Wielkiego Piątku z mogilskiego klasztoru tym razem przyniósł w sobie Z. Niemal lunatykując położyłam dzieci spać a potem już nic nie pamiętam. W Wielką Sobotę kwiaty jabłoni zaczęły opadać robiąc miejsce zielonym listkom. Tym razem wszyscy razem pojechaliśmy do Mogiły. Z dziećmi, święconką i opowieściami o Grobie Pańskim. Tłumek kiełbas, jajek i pieczywa żegnał się, gdy je ksiądz błogosławił. My pozostaliśmy przy wersji, że jesteśmy ludźmi i przeżegnaliśmy się słysząc błogosławieństwo skierowane do braci i sióstr. Wracając wyjęliśmy ze skrzynki kartki z życzeniami od rodziny. Zosia pokazała mi na kartce małą owieczkę tuż przy Chrystusie Dobrym Pasterzu i powiedziała zadowolona z siebie -wiem jak nazywa się ta owieczka! - No jak? - Zosia!:) Pod wieczór znużenie wzięło górę. Zasnęłam pół godziny przed planowanym wyjściem na liturgię Wielkiej Soboty. Nawet pół godziny nie mogłam czuwać...Robiłam paschę gdy dzieci już spały a Zbyszek odgrażał się, że też już pójdzie spać. Nie protestowałam, bo jeśli rzeczywiście będzie chciał pójść na rezurekcję a Karolek tradycyjnie obudzi nas o 4 (3 nowego letniego czasu) to perspektywa 5 godzin snu zamykała dyskusję.
Wielkanoc, Wielka Niedziela była odświętna, dobra, łagodna i rodzinna. Pogodna duchem, nużąca pogodą. Chrystus Zmartwychwstał! (Zbyszek wrócił z parawielkopostnej rezurekcji parafialnej. Jakoś ciężko parafianom się cieszyć. Nawet wtedy kiedy jest Wielki powód). Prawdziwie zmartwychwstał! (pachnie prasowany obrus, uśmiecham się do szczęśliwca męża). Zosia była odświętna całą sobą. Pomogła mi nakryć stół. Zrobiła to fantastycznie. Ustawiała, doradzała, służyła pomocą jak prawdziwa gospodyni:) Była tak bardzo zaaferowana uroczystym śniadaniem, że odświętne ubranie włożyła jako ostatnia. Tyle dziecko miało pracy:) Karolek przyglądał się ciekawie zamieszaniu. Stuknąwszy się każdy z każdym jajeczkiem, życzyliśmy sobie nic nowego, czyli tego, co każdego dnia: miłości, wzajemnego wsparcia i błogosławieństwa. Było dokładnie inaczej niż za oknem. Dzieci ucztowały jak ucztować należy- z radością, hojnością i z daleko posuniętą granicą nieumiarkowania w jedzeniu:) Oczywiście byliśmy tym zachwyceni. A ponieważ za długo nie dało się ignorować widoku za oknem, postanowiliśmy powędrować gdzieś, gdzie jest wiosna i sen na jawie. Do Bullerbyn! Prawie godzina trzydzieści na you tube, film z '86. Między Bullerbyn a okazjonalną planszówką -Świąteczny koszyczek - zjedliśmy okazjonalną zupę chrzanową. Kiedy błogostan wielkanocny zmienił się w ziewostan popołudniowy a Karolek dopełniał swej zabawy w bałagan, dzieliłam świąteczną radość z nieradosnymi (już?) współparafianami. Jednak dominikanie i jezuici potrafią człowieka rozpuścić jak dziadowski bicz. Potem los rzuca człowieka w klimaty parafii typowej i marudzi. Na szczęście nie tak daleko jest jeszcze klasztor w Mogile:)
Chrystus zmartwychwstał!
Prawdziwie zmartwychwstał!
Zapraszamy do Bullerbyn:)
Babki już nie ma. |
Pasztecik jeszcze jest:) |
Pascha skończyła się w mgnieniu oka, bo nie lubi jak robi jej się zdjęcia. |
Gramy i podjadamy i gramy i podjadamy. |
4 komentarze:
Pisałam już, że cudownie się Ciebie czyta? Buzia się sama uśmiecha, tak bezwiednie - i do śniegu non grata, i do babki cytrynowej. Rodzinnie i ciepło tutaj. A czytając o pobudce o 4:00, uroczyście postanawiam nigdy więcej nie narzekać na pobudki o 6:00...
"Jednak dominikanie i jezuici potrafią człowieka rozpuścić jak dziadowski bicz." Oj mam to samo! :)
:):):) = dziękuję za odwiedziny, sympatię i motywacje do pisania:)
A do Mogiły bliżej niż do św. Barbary na rynku? ;-) miejsc wiele, sympatyczni jezuici wkoło, kazania świetne, można się dalej psuć do woli ;-) Buźki ślemy wam z Ruczaju. Chyba z ponad pół roku się nie widzieliśmy, a niby jedno miasto ;-)
Oj bliżej bliżej Gosieńko:) A Mogiła też nam pasuje jakoś tak. Choć pojąć nie mogę jak to jest: w Mogile cystersi i na Szklanych domach cystersi a można byłoby robić analizę porównawczą oparta głównie na przeciwieństwach. W Mogile na przykład (w kościele św. Bartłomieja) jest świetnie prowadzona msza dla przedszkolaków. Lepsza może tylko jest jeszcze na Katechezie Dobrego Pasterza na Kopernika oczywiście:):)
Prześlij komentarz