Jadąc do Wilczego od razu wiedzieliśmy, że chodzenia szlakami nie będzie, bo po dokładnej analizie organów okazało się, że w stosunku do liczby naszych dzieci i ich umiejętności wędrowania, ewidentnie brakuje nam jednej pary rąk, jednej pary nóg i jednego tułowia łączącego to z tamtym. No a skoro tak, to słuszną wydawała się koncepcja pozwiedzania tego na co nigdy nie było czasu, bo się chodziło. Koncepcja zakładała przemieszczanie się samochodem i zwiedzanie, oglądanie, zachwyty że fajnie, że to zobaczyliśmy. Ale słuszną była ona tylko wg mnie, co wyszło na jaw, kiedy już uznałam że nie ma w niej krztyny rozsądku a Zbyszek po raz pierwszy wypowiedział się w jej sprawie zwięzłym uff.
Do rozsądnej tej myśli doszłam po pierwszym dniu tzw. wypoczynku. Różnice dzielące nasze dzieci między sobą sprawiają, że każde z nich oczekuje czego innego, ma inne pory spania, inny sposób jedzenia, diametralnie inny sposób zabawy. I choć my z Z. mamy bardzo podobne oczekiwania wobec siebie, podobne pory spania ( a przynajmniej chcielibyśmy mieć), podobny sposób jedzenia i zabawy, to i tak to różnice tych małych, determinują nasze wakacje a nie nasze podobieństwa.
Poza tym nie po to przyjechaliśmy w to piękne miejsce, żeby wychodzić stąd po szybkim śniadaniu, żeby coś tam zobaczyć, wetknąć bilet wstępu między paragony i w pośpiechu wracać z powrotem bo dzieciom trzeba zrobić kolację, Anielę wykąpać a na koniec paść do łóżka z udawaną satysfakcją, że coś się zrobiło w tym dniu. Oświecona wrzuciłam na luz, w czy pomogła mi lekka niechęć do modelu mamy-harcerki. Na wędrówce byliśmy raz. Wyszliśmy z zamysłem dojścia do drugiej kapliczki. Przy pierwszej było już jasne, że dzieci to nie zachwyca, więc wracamy. Celem kolejnych wędrówek był czwarty dom w górę, skąd braliśmy mleko.
Zostaliśmy na miejscu i cieszyliśmy się byciem tutaj. Kawką i ciastem na ganku, przestrzenią domu, widokiem z okna i podwórka, zabawą z dziećmi, leżeniem do góry brzuchem na zielonej trawce. Upiekłam ciasto ze śliwkami i odwiedziła nas znajoma. Spotkania z Kasią zawsze oznaczają wakacje i dobry czas tutaj.
Którejś nocy zawołała mnie Zosia. Mamo, mamo, chcę zobaczyć gwiazdy!Wyszłyśmy przed dom o drugiej w nocy i szeptałyśmy do siebie historie o tym niecodziennym dla nas - mieszczuchów- widoku. Tańczyłyśmy pod tym niebem, eh;))Potem Zosia opowiadała Kasi o wielkim wózku:)
Innym razem była cudowna burza a potem tęcza. I sarny przychodziły do ogródka. Dla mnie to oh oh, jakie piękne sarenki.A dla gospodyni tego domu to Eh, te sarny! Seler zasadzę - zjedzą. Pietruszkę zasadzę - zjedzą. Płot trzeba w końcu postawić!
Bohaterka Domu dziennego, domu nocnego O. Tokarczuk, mieszkająca na wsi,bardzo nie lubiła podróży, bo one nie pozwalały człowiekowi BYĆ w pełni tu i teraz. Wyjeżdżając trzeba zatroszczyć się o jedzenie, spanie, transport, o siebie, ciągle trzeba być czujnym, nastawionym na zwiedzanie i w ogóle robieniem tysiąca różnych rzeczy zorientowanych na coś na zewnątrz, albo z powodu czegoś z zewnątrz oddalającym się do siebie samego. Pozwolić sobie na pozostanie w miejscu ( bez parcia na zwiedzanie i zaliczanie) pozwala uwolnić się od siebie i BYĆ. Paradoks? No, ba! I to jak cholera, ale właśnie dlatego jest to fascynujące i trudne okropnie.
Ćwiczę bycie tu i teraz od jakiegoś czasu i mogę pochwalić się kilkoma, no może kilkunastoma sekundami sukcesu bycia. Ten dreszczyk emocji, który czuję kiedy JESTEM - bezcenny!
Dreszczyku tego nie doświadczyłam w Wilczym, ale byłam już blisko, bo zwolniłam. Po prostu usiadłam sobie na tyłku i nic nie robiłam oprócz tego co zrobić należało przy trójce dzieci, poza tym piliśmy kawkę na ganku, piekłam ciasto, leżałam na trawie, ale chyba zaczynam się powtarzać:)
10 komentarze:
Cudne zdjęcia! A tekst dla mnie - bezcenny :) Bardzo się cieszę, że się tym podzieliłaś. I bardzo, bardzo chciałabym kiedyś umieć tak po prostu - usiąść na tyłku i być... :)
korekty nie będzie :)
Majeczko, ćwiczenie czyni mistrza. Nie wiem tylko jak długo musi ćwiczyć zadaniowiec, ale ze swojego doświadczenia widzę, że baaardzo długo i mozolnie. Życzę nam obu powodzenia w treningu;)
Taaaa..., żeby być tu i teraz to trzeba dłuuuugo ćwiczyć. Można dojść do momentu, w którym ta część ciała na której się siedzi i ćwiczy, zwyczajnym, najzwyczajniejszym bólem poinformuje szanownego ćwiczącego, że już się więcej nie da ;) Wtedy trzeba zrobić przerwę :) A przerwy, jak wiadomo, są super :)
I jeszcze jedna dygresja, która mi się nasuwa: zapytano kiedyś nauczyciela modlitwy kontemplacyjnej (chrześcijańskiej, żeby nie było), ile trzeba tak ćwiczyć, by wszystko w człowieku było nakierowane na TU i TERAZ i na spotkanie z Bogiem, by była uważność i taka czujność, o jakiej mówi Ewangelia. No i odpowiedział, że jakieś 20, 30 lat. Cudowne, prawda? :) Mam tyle czasu, by się tego nauczyć :) Tylko że zacząć muszę od dziś ;)
Jeśli zacznę od dzisiaj to mam szansę stać się niegłupią staruszką;)
Grześ, gorąco pozdrawiamy;)
co do odcisków na pupie, eh...gdybym ja miała choć szansę na takie odciski;) Dzieci nie dadzą, bo posiedzieć 10 minut przy kawie co dopiero przy medytacji:)
A mi czasem udaje się usiąść - tylko że całe moje wnętrze jest dalej w biegu, wciąż gdzieś pędzę :) Tak więc nie liczę na efekty po 20 latach, chociaż może za 40 lat się uda choć trochę ;)
Aniu, dzięki. Świetny tekst, bardzo mi potrzebny :)
Kasiu, dziękuję :)
Mnie się ten numer nie uda. Żadnych szans. A szkoda- wszystkim dokoła mnie byłoby lepiej...
Prześlij komentarz