Wiosna, moja najukochańsza pora roku ( dla której synonimem mogłaby być witalność, zapał, energiczność czy radość) zawsze najpierw objawia mi się frustracją marcową. Od dwóch lat obiecuję sobie nie nabrać się na to i już od stycznia oswajam głowę i chłodzę emocje faktami. A fakty są takie, że wiosna nie przychodzi (i zostaje) 21 marca, tylko w połowie kwietnia. I nigdy nie chce inaczej. Tęsknię wszystkim czym jestem za wiosną tak bardzo, że każdy jej marcowy przejaw przewracał mi w głowie. A potem każdy śnieg z deszczem, i konieczność założenia tego samego szalika o którym chciałam zapomnieć już dwa dni wcześniej niebezpiecznie naruszają granice mojej wytrzymałości. I wytrzymałości moich najbliższych. Bo chciałabym, ale mi się nie chce a nie rzadko też i nie mogę w sensie nie mogę odszukać w sobie mocy, do zrobienia czegoś pożytecznego, dobrego, twórczego itd. I tak czułenko z frywolitkami pokrywa się kurzem, 20 kg gliny wysycha, lista spraw do załatwienia mierzi bo rośnie, do fryzjera za duże zaspy a po drodze na spotkanie z kimś miłym za duży wiatr, więc się nie ruszam z miejsca.
Ale neurony pomysłowości i ciekawości bombardują się nawzajem i tylko słońce może uratować tą oziminę. Oczywiście wiem, że w końcu uratuje, ale wiem to tylko dlatego, że podpowiada mi to doświadczenie trzydziestej którejś z rzędu wiosny. Choć pewnie tych kilka pierwszych zupełnie nie powinnam brać pod uwagę. Patrząc na Zosię jestem nawet o tym przekonana, bo chociaż od dwóch tygodni wychodząc z przedszkola i idąc do niego woła na całe osiedle "hop hop, wiosno, gdzie jesteś?!" to po jej zachowaniu jasno widać, że ona nie wie co to znaczy czuć prawdziwą tęsknotę za wiosną. Ona bierze dzień takim jaki jest i zawsze, zawsze, zawsze ma powody do szczerego zadziwienia, zainteresowania i radości. Po jednym słonecznym dniu roztopów, w odruchu głęboko schowałam jej zimową czapkę a założyłam wyzywająco wiosenną, żółtą ażurową. Wmówiłam, że wiosna jest tuż tuż, że będą kwiatki świecące zielone listki. Nauczyłam piosenek o tym jak zimę należy nienawidzić a jedynie słuszną porą roku jest wiosna. Tymczasem po dwóch dniach żółty ażurek należało zastąpić gęstym ściegiem owczej wełny. Ja przeżywałam frustrację a Zosia stojąc w oknie obserwowała z rozbawieniem jak ludzie robią ślady w świeżutko nasypanym śniegu i pytała, czy też tak będzie mogła robić w drodze do przedszkola.
Owszem zrobiłam kilka rzeczy udowadniających otoczeniu a nawet samej sobie, że jednak żyję ( a nie tylko wegetuję). Odwiedziłam studio fotograficzne dobrego znajomego i skorzystałam z konsultacji (choć brnąc przez śniegi dosłowne i w przenośni spóźniłam się godzinę), w miarę sprawnie załatwiłam sprawy związane z zbiórką 1% dla Karolka i jestem w trakcie organizowania charytatywnej aukcji na allegro na jego rehabilitację, wzięłam udział w wielu konkursach z czego wygrałam cztery, zmieniłam wystrój na parapetach, zrobiłam kilka słoików dżemy dyniowo-pomarańczowego po którym już umyłam słoiki. Teraz słoiki czekają na truskawki. Aha, no i robię prawo jazdy:)
No i piszę takiego posta-katharsis a nuż mi się polepszy i w końcu się wezmę. A wiosnę powitam z robotą w rękach. Ależ Z. by się cieszył:) Wrzucę, a może raczej wyrzucę w świat jeszcze kilka zasiedziałych w komputerze zdjęć zimowych. Bo może już jutro będzie wiosna i na śnieżne zdjęcia (nareszcie) będzie za późno...
Śladu po niej niech nie będzie... |
0 komentarze:
Prześlij komentarz