Lipiec był wybitnie nie wakacyjny. To znaczy zdecydowanie nie spełnił moich oczekiwań urlopowania się "od tego wszystkiego". Nie udało nam się wyjechać wspólnie, zostawić problemy, zobowiązania, pracę, rachunki, zamknąć cztery kąty na cztery spusty, zabrać buciory i spocić się na szlaku. Nakarmić dzieci leśnym runem, i potrenować nicnierobienie. W dodatku złośliwe wszystko, na każdym kroku przypominało, że są wakacje, tak jak gdyby normą było, że każdy żyjący nie odpuszcza nawet dnia i się wczasuje na wszelkie możliwe przyjemne sposoby. A my co? My pracujemy! Tzn. Z. pracuje a my współpracujemy z nim nie nalegając na i tak niemożliwy wyjazd. A przynajmniej staramy się bardzo. Oczywiście coś trzeba było zrobić z dziećmi, które jednak nalegały. Na nic konkretnego, ale ich naleganie było tak nieznośne, a moja potrzeba produktywnego wypełnienia czasu tak silna, że coś trzeba było z tym zrobić. I tak określiłam priorytet lipcowej kanikuły: wykorzystać dobrodziejstwo chwili i miejsca. A Kraków takich dobrodziejstw ma w ilości nie do przerobienia. Czy po prostu wyjazd do babć i rodziny. Koszt takiego pobytu to chwilowe mniejsze lub większe iskrzenie niezgodności charakterów i poglądów na życie, ale potem i tak zostają wspomnienia tego co lepsze, relaksujące, miłe i podsumowane radością robaczków. Zapachy, odgłosy, faktury natury.
Działka. Cudowne miejsce, gdzie Robaczki bratają się z owadami. Zosia jest w stanie zaakceptować każde tycie stworzenie ale tylko wtedy gdy zostanie ono nazwane owadem a nie robakiem i jej nie dotyka bez ostrzeżenia. Dla Karolka nazwa nie ma żadnego znaczenia, tym bardziej, że ani słowo "robak" ani "owad" nie świszczy, trzeszczy czy kląska. Jeśli się tylko rusza to już jest zabawnie. Dla Zosi babcina działka to przygoda. Dla Karolka bywa nudna. Zosia ku mojej radości i niepokoju babci, lubi się babrać w ziemi (oficjalnie: plewić), chlapać w wodzie (oficjalnie: podlewać ogórki), wyjadać maliny z krzaczka (oficjalnie zbierać owoce na przetwory), gadać do mrówek i w ogóle "dzielnie pracować". Karolka najbardziej cieszą działkowcy-rowerzyści. Trawki, patyczki i owady już trochę mniej, ale też go angażują i generują radosne hahaha.
Obserwowanie Zosi przywołuje moje wspomnienia z bardzo wczesnego dzieciństwa. Mieszkaliśmy w domu z pięknym, wypielęgnowanym przez mojego ojca ogrodem. Miałam etykietkę rannego ptaszka. Tą jedynie lubiłam i akceptowałam. Wychodziłam do ogrodu i głaskałam puchate odwłoki trzmieli, strącałam krople rosy z kwiatków na liście i tańczyłam pod jabłonką. Widoczek jak z bazarowego landszaftu, ale wspomnienie- bezcenne! Może Zosia też takie będzie miała:)
A tak się ratuje przemoczone łódeczki. Trzeba je po prostu odwirować i wysuszyć. |
Haczyk:) Tej rączki nie można pomylić z żadną inną. |
Też tak mam. Choćby skrawek ziemi i trawy wystarczy, żebym poddała się bezwarunkowemu odruchowi zrzucenia butów. |
upcykling made by my mummy:) imponujące:) |
Przemyka mi przez rozdrażnione ścieżki neuronowe, myśl o własnym kawałku ziemi. Wyprowadzka z Krakowa raczej jeszcze przez długie lata nie wchodzi w grę, ale może działka. A zaraz za nim inny wyklepuje w mózgu jak na klawiaturze wielkimi literami: "A kiedy będziesz uprawiać ten swój łokieć ziemi? Bo chyba nie wcześniej aż dzieci podrosną." Oby nie później przemądrzały neuronku!
A nie mogąc zadośćuczynić mojemu instynktowi działkowca, wpadam od czasu do czasu w wirtualne odwiedziny do muzeum etnograficznego sprawdzić co też im kiełkuje ciekawego na rabatce dzieło działka. Gdyby nie te ceregiele ze Strażą Miejską i nieunikniona wizja zarwanej nocy, to chętnie zasiliłabym szeregi ogrodniczych partyzantów :) A w Hucie marnuje się nie jeden potencjalny zagonek kapusty. Po Podgórzu czas na Hutę!
0 komentarze:
Prześlij komentarz