
Mieliśmy przyszkolny ogródek. W ramach godziny wychowawczej, czy biologii przekopywaliśmy i plewiliśmy grządki. Któregos wiosennego dnia w czasie prac ogródkowych, kolega zawiesił dżdżownicę na szelce moich spodni. Darłam się wniebogłosy, że K. straszy mnie glizdą. Nasza Pani zawyrokowała: K. miał dostać dwóje z zachowania, a ja dwóję z biologii, bo to nie jest glista tylko dżdżownica :)
A na każdej przerwie bawilismy sie w kółku. Mieliśmy niewyczerpany repertuar zabaw. A kiedy zabawa w kółku była juz obciachem, bawiliśmy sie w zakute samoloty. Zawsze znalazł się ktoś, kto podnosił w górę rękę w kształcie daszka i wrzeszczał na całe boisko: kto sie bawi w zakute samoloty, ten palec pod budke bo za minutkę budka się zamyka na złotego byka. Cyk, cyk , cyk na złoty kluczyk! Zazwyczaj budka miała trudności z zamknięciem się z powodu mnogości chętnych palców do zabawy. Zakute samoloty to taki berek z rozłożonymi rękami. Kto został "zakuty " przez wolny samolot, których mogło byc kilka, ten stał z rozłożonymi rękami jęcząc do sprzymierzonego wolnego samolotu: rozkuj mnie, rozkuj! Podstawówka była boska!
Od IV klasy mieliśmy cudną wychowawczynię ( ta od dwói za glistę/glizdę). Chciała z nami rozmawiać, była bardzo przyjazna. I uczyła nas m.in. biologii. Mieliśmy w klasie rybki i chomika. Z rybkami bezduszny los złączył mnie bardziej niz innych w klasie. Ponieważ miałam po drodze sklep zoologiczny, do mnie należało kupowanie rybkom pokarmu. Pół biedy, jeśli chodziło o suchy pokarm. Wprawdzie śmierdzący, ale kto mi kazał to wąchać. Najgorszy jednak był pokarm żywy. Żywy pokarm był żywy. I może nawet nie śmierdział jak ten martwy, ale żył! I to było w nim najochydniejsze. Ale teraz jest to cudowne wspomnienie z dzieciństwa:)
Koło szkoły była piekarnia. A przed piekarnią sklep. Często zdarzało się, że kończyliśmy lekcje w czasie, kiedy świeżutki chleb w białych skrzynkach, piekarze w białych umączonych ubraniach, przenosili do sklepu. W całej okolicy roznosił sie taki zapach...!Eh... Nieopodal szkoły był przystanek. Ale zanim tam dotarliśmy, najpierw wchodziliśmy do sklepu. Na oranżadę w proszku, opłatkowe wafle czy słodkie lody. A kiedy właśnie do sklepu przyniesiono świeżutkie bochenki chleba, ktoś z nas przed sklepem wołał do pozostałych: Kto zrzuca się na ćwiartkę?! Chwilę potem na przystanku staliśmy w małych grupkach. Skupieni wokół cudownej, świeżutkiej, chrupiącej ćwiartki, w którą zainwestowaliśmy nasze zaskórniaki.
Dzisiaj żadna ćwiartka już tak nie smakuje.
I niestety, mało która szkoła jeszcze tak wygląda. Mała, przyjazna dziecku. To się nie opłaca...
pięknie napisane. Ja tez miałam to szczęście chodzić do małej, przyjaznej szkoły choć w zupełnie innym kraju ( w Norwegii) i żałuje tylko,że mój syn nie będzie miał prawdopodobnie tego przywileju...
OdpowiedzUsuńAnna
W Norwegii, mmm...:) Musisz mieć bardzo ciekawe doświadczenia. A mnie dzisiejszy stan naszego szkolnictwa i świadomość - podobnie jak u Ciebie_, że Zosia nie będzie miała takiego przywileju jak ja, coraz mocniej skłania ku domowej edukacji. I myślę o tym bardzo poważnie:)Życz nam powodzenia;)
OdpowiedzUsuńPowodzenia! Coraz wiecej ludzi o tym mysli, mnie jednak troche zniecheca mimo wszystko brak kontaktu z innymi dzieciakami-moze gdybym miala duze grono znajomych z dziecmi to inaczej bym na to patrzyla
OdpowiedzUsuńja pokładam nadzieję w zajęciach pozalekcyjnych, domach kultury(jeśli jeszcze będą istniały), harcerstwie, sporcie itp. No zaobaczymy. Niedługo mam nadzieję spotkać się z rodzicami prowadzącymi już ED. Z tego co czytam tu i ówdzie, rodzice ED zgodnie mówią, że nie ma problemu z socjalizacją dzieci, bo dzieciaki maja swoje grupy rówieśnicze (albo i nie) na innych zajęciach, grupowych właśnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
ps. Jestem bardzo ciekawa tej szkoły norweskiej:)
Ach o szkole mogłabym pisać i pisać :) Wtedy byłam jedynym dzieckiem zagranicy, ale miałam najjaśniejsze włosy:) Uczniów było też ok.150. Jak tylko słyszeliśmy dzwięk dzwonka biegliśmy jak najszybciej do lasu tuż obok, gdzie mieliśmy zbudowane nasze "bazy" i zaczynała sie bitwa na szyszki. Zimą na śnieżki. Do szkoły docierałam na nartach lub latem na rowerze. No cudne to były czasy. Jeden nauczyciel od wszystkiego, z ktorym na weekendy jezdzilismy na wycieczki pod namiot...i jeszcze tak dlugo, dlugo bym mogla pisac
OdpowiedzUsuńach i najważniejsze: bazy były zbudowane z gałęzi, a na to nałożony mech, więc bardzo profesjonalnie to wyglądało-przynajmniej tak to pamiętam. Potem przerzuciliśmy się na Indian i budownaie tipi
OdpowiedzUsuńBajka, po prostu bajka...
OdpowiedzUsuńTeż mieliśmy bazę. Za szkołą, w wysokich trawach. Wyższych od nas samych.
Powspominaj jeszcze proszę, Twoja Norwegię z dzieciństwa:) Tak dobrze się się o tym czyta.